Hej wszystkim. Chciałabym Wam powiedzieć, do jakich wniosków doszłam po czasie i jak się to wszystko skończyło. Minął ponad rok odkąd ostatnio pisałam w tym wątku i moje życie stanęło na głowie.
[trigger warning]
Jeżeli masz ROCD, czytasz moją historię na własną odpowiedzialność. To, co przeżyłam, to moje własne doświadczenie i nie musi ono oznaczać, że sprawdzi się i w Twoim przypadku. Jestem całkiem "starą" forumowiczką i przeszłam już etap walki z samymi objawami – to, co zostało do roboty, to kwestie życiowe, tego kim jestem itd. Związek jest jedną z tych kwestii. Gdybym przeczytała coś takiego rok temu, zupełnie inaczej bym to odebrała, dlatego z góry ostrzegam. I tak trzeba przez to wszystko przejść na własną rękę. Zamieszczam dalszy ciąg historii, bo uważam, że tak powinno się robić i być może coś to dla kogoś wniesie – dla mojego życia wnioslo dużo

[/trigger warning]
To nie był odpowiedni facet. Ja również nie byłam gotowa na zamieszkanie razem w tamtym momencie. Podjęliśmy tą decyzję o zamieszkaniu razem tak jakby miało to coś w naszym związku uleczyć – a już było w nim źle. Teraz dopiero, po czasie, to wiem. Wtedy nie chciałam tego widzieć.
Facet, z którym byłam, był nieodpowiedzialny i nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa. Jest mi właściwie szkoda siebie samej, że tyle przecierpiałam, by to zrozumieć. On miał jak najlepsze intencje oczywiście, ja tak samo, ale samo założenie naszego związku było niedobre.
Zeszliśmy się w momencie, w którym miałam doła, byłam kompletnie nieuświadomiona w kwestii nerwicy, wiedziałam, że niedługo wyjeżdżam na wymianę studencką za granicę i bałam się tego, byłam na lekach. Nie chciałam związku wtedy, ale chciałam go w jakimś sensie mieć w swoim życiu – co do tego się nie myliłam, bo jest świetnym człowiekiem i był dla mnie wspaniałym doradcą. Ale i on nie do końca jednak wiedział, co robi, wchodząc w ten związek ze mną. Moim zdaniem związał się ze mną, bo widział, że byłam niedojrzała, bałam się zaangażować, miałam kupę kompleksów i stanowiłam dlatego dla niego wyzwanie. Konsekwentnie pomagał mi stanąć na nogi. No i na początku faktycznie była bajka. Ale ten związek opierał się na tym, że ja jestem słaba i zaburzona, i wiecie do czego to doprowadziło? Masakra. Dopiero po 2 latach ktoś mi powiedział, że to nie ja jestem słaba w tym związku. Bo faktycznie życiowo radziłam sobie lepiej, byłam sprawcza, wszystko szło do przodu, radziłam sobie ze wszystkim. On
z jednej strony pomagał mi w moich trudnościach emocjonalnych, ale z drugiej strony mnie w nich utrzymywał. To oczywiście nie znaczy, że wszystkie związki, które zaczynają się gdy jedna osoba jest w takim stanie, muszą się skończyć tak jak nasz, ale u nas niestety to nie wyszło. Może mogłoby wyjść, gdyby on miał większą świadomość swoich własnych emocji i uwarunkowań psychologicznych – tymczasem on zamykał się na psychologię i negował to wszystko. Był dla mnie wsparciem niesamowitym podczas terapii, ale stopniowo
im ja radziłam sobie lepiej, tym między nami było gorzej. I to powinien być sygnał alarmowy, ale nie byłam w stanie wtedy tego zrozumieć, miałam inne priorytety itd. Dziś już wiem, co robić – to doświadczenie było mi potrzebne.
Jak czytam to co pisałam w tym wątku tutaj, mam ochotę się przytulić i pocałować w czubek głowy i powiedzieć do siebie: już dobrze. Bo ja niczemu nie byłam winna. To nie nerwica czy mój zaburzony stan był winien temu wszystkiemu. Ja po prostu się bałam, że nie zasługuję na jego miłość i że on mnie odtrąci przez to, co przeżywam, a widział to, odkąd zamieszkaliśmy razem, każdego dnia. A przeżywałam zasadnie, bo byłam w ciągłej niepewności co do niego, której sobie kompletnie nie uświadamiałam. To nie był pewny i zaradny facet. Mało tego – był cholernie zamknięty, w ogóle nie pokazywał po sobie słabości. On miał pozycję władzy w tym związku. Bardzo chciałam mu ufać, więc przymykałam oko na wszystko, ale byłam cholernie niedoświadczona, a fakt bycia w terapii jeszcze w tym dodatkowo namieszał, bo nie miałam zaufania do swoich własnych emocji. A moje emocje były jak najbardziej na miejscu. Ten facet opuścił mnie emocjonalnie już przed wprowadzeniem się razem. Po wprowadzce ani przez chwilę nie cieszyliśmy się tym co się dzieje. I to trwało rok. Rozstaliśmy się w lutym tego roku. W międzyczasie wykończyłam się psychicznie. Schudłam bardzo mocno, zatrzymała mi się miesiączka, guzek w piersi, zaburzenia widzenia, bóle, nie mogłam jeść, oddychać, żyć, w końcu wylądowałam w szpitalu, ale wyszła tylko hiperprolaktynemia czynnościowa. Byłam zdrowa na ciele, ale chora z braku miłości (tak). Przez ostatni rok miałam całą paletę objawów, które konsekwentnie ignorowałam. To też nie był do końca dobry pomysł, ale w tamtym momencie nie mogłam inaczej. W maju 2016 chciałam już zerwać i to byłaby dobra decyzja, ale on nie chciał. No i wtedy się zaczęło. Wszystko powoli zaczynało upadać, działy się naprawdę straszne rzeczy – wyrzucono nas z mieszkania, potem jakieś kolejne konflikty z innymi ludźmi, choroby, problemy w pracy, w moich projektach, wszystko, czym się zajmowałam, chorowało. Wszystko podporządkowałam walce o ten związek, chociaż życie ewidentnie pokazywało nam, że to się nie może udać. Ale my się uparliśmy – on w chęci dalej bycia razem, a ja w walce. Wzięłam na siebie całą odpowiedzialność za ten związek i to mnie po prostu zniszczyło. Pod koniec naszego związku weszłam w taką zależność, by go przy sobie utrzymać, że nie mogłam wstać z łóżka, jeżeli go przy mnie nie było, nie mogłam zasnąć, kiedy nie położył się ze mną. Opamiętałam się jednak w odpowiednim momencie, ale czuję, że sięgnęłam wtedy dna. W tym momencie jestem tak zniszczona stresem, że muszę wejść na leki, bo nie jestem już w stanie chodzić do pracy (bardzo długo próbowałam inaczej sobie radzić, ale niestety w obecnej sytuacji nie jestem już w stanie funkcjonować, bo doszły jeszcze inne problemy). Mimo wszystko jednak, jak widzicie, mój umysł funkcjonuje dobrze. Skończyłam terapię. Gdy odbiłam się od dna po zakończeniu terapii, postanowiłam polubić siebie. On wtedy całkowicie się odciął (byliśmy jeszcze "razem"). Chciał być razem ale mieszkać osobno. Nie zgodziłam się. Zerwaliśmy. Odżyłam, a potem znowu upadłam, bo długotrwały stres niestety ma swoje konsekwencje. Kilka razy w ostatnich miesiącach upadałam i wstawałam, żeby zrozumieć, że ja jestem już teraz dla siebie najważniejsza. I tyle poświęciłam dla niego, że teraz muszę ratować siebie. Ostatnie miesiące po zerwaniu to był rollercoaster i rozrosłam się wewnętrznie niesamowicie, jednak muszę teraz pracochłonnie zbudować fundamenty i bezpieczeństwo dla siebie prawie że od zera.
Wierzę, że gdyby się okazało, że mamy dziecko i ślub, to na pewno dałoby się jakoś żyć (polecam ku temu książkę "Kochaj siebie a nieważne z kim się zwiążesz" – po jej przeczytaniu byłam zdeterminowana, by do niego wrócić i jeszcze próbować, ale już on nie chciał i mnie pozostaje tylko to zaakceptować – rozwinęliśmy się w odmiennych kierunkach i to się często zdarza w związkach), ale miałam słuszną intuicję, że nie chciałam do tego "uwiązania do niego" doprowadzić, bo sama nie byłam go do końca pewna – dzisiaj dopiero widzę, że on tak naprawdę
nie zawalczył o mnie. No cóż. Tak bywa. Ale czy miałam pecha? Nie sądzę.
To nie nerwica była z nim w związku, tylko ja, ale ja niestety pomyliłam ją ze mną samą. Ona mi pokazała, że coś było nie tak, a ja za wszelką cenę chciałam to negować, bo to przecież nerwica. To nie znaczy oczywiście, że we wszystkich Waszych związkach w których macie ROCD np. jest coś nie tak i musicie się rozstać, ale na pewno warto się zastanowić, czy przypadkiem tak jak ja wówczas nie traktujecie związku wyżej niż samych siebie, niż samego życia. To jest droga donikąd i moja historia jest tego przykładem. Może się Wam udać, jeżeli ta druga strona chce współpracować – u mnie nie chciała, a ja cierpiętniczo wzięłam to wszystko na siebie. I źle zrobiłam.
Chciałabym teraz się stworzyć od nowa i pokochać. Chcę żyć bardziej niż kiedykolwiek. Więc moja historia jest optymistyczna – mimo objawów, nie cierpię już tak jak wtedy, kiedy byłam z nim, bo wiem już, co się ze mną dzieje i na czym stoję. Warto było przez to wszystko przejść, tylko teraz czekam na "happy end"

aż się wszystko ustabilizuje w innych życiowych sprawach (jest jeszcze bardzo świeżo i dopiero np. zmieniam pracę i miejsce zamieszkania itd).
Po swoich notatkach, wierszach i zapiskach przez cały ten czas widzę, że byłam przy sobie, że cały czas "wiedziałam". Chcę się teraz upewnić, że będę już zawsze umiała posłuchać siebie. Nerwica nie jest w tym wszystkim najważniejsza, ona się pojawia i znika, jest pewnego rodzaju "przesterowaniem" czegoś, co jest prawdziwe – mnie. Tego też nauczyła mnie terapia psychodynamiczna – nawet natrętne myśli da się zracjonalizować i zapytać siebie "o co tak naprawdę chodzi? Na co się złoszczę?". Tylko ku temu trzeba mieć odpowiednie warunki, by móc przyjąć prawdę, trzeba mieć wolność decydowania o sobie – a zdaję sobie sprawę, że nie każdy taką wolność może mieć. Ja ją już teraz mam. Dzięki forum i Wam nauczyłam się sobie radzić z większością objawów. Teraz muszę nauczyć siebie tego kim jestem i czego chcę i wtedy wszystko się ułoży. Nie mam już żalu do losu o to, dlaczego jestem "inna", bardziej wrażliwa. Trafiłam na wiele mądrych książek – polecam np. książkę "wysoko wrażliwi" oraz "to normalne" – uświadomiły mnie o tym, że jednostki wybitnie wrażliwe są w społeczeństwie potrzebne, ale trudno jest nas zrozumieć, dlatego czasami możemy czuć się "nienormalni". Pomogło mi też znalezienie na swojej drodze ludzi podobnych do mnie.
Na to wszystko potrzeba czasu. Chcę sobie dać teraz czas i stać się pełnym człowiekiem. Ludzie pojawiają się na naszej drodze i z niej znikają, a jedynym związkiem, w którym jesteśmy przez całe życie, jest związek z samym sobą.