W dzieciństwie upatruję przyczyn swojej hipochondrii. Moi rodzice nigdy nie wierzyli kiedy mówiłam,że coś mnie boli, zawsze twierdzili,że wymyślam, że każdy tak ma. W ten właśnie sposób doszło do tego,że po 4 latach okropnych bóli kolan,w wieku 16 lat skończyłam z dwoma operacjami. Rodzice nie chcieli zabrać mnie do lekarza,a jak już zabrali to było za późno na jakąkolwiek rehabilitacje i zostały tylko operacje. Tak samo było z wzrokiem. Już od podstawówki gorzej widziałam, ale rodzice twierdzili,że wymyślam,bo chcę nosić okulary jak starsza siostra. Gdy po kilku latach w końcu poszłam do okulisty okazało się,że już mam sporą wadę (teraz bez okularów jestem ślepa jak kret

Druga kwestia jest taka,że jestem osobą szalenie ambitną. Całe liceum uczyłam się po kilka/kilkanaście godzin dziennie żeby dostać się na wymarzoną farmację. Niestety....matura nie poszła mi tak dobrze, na studia się nie dostałam i skończyłam na studiach chemicznych. Czułam się wtedy bezwartościowa, głupia, gorsza od innych....Ale jakoś minął mi pierwszy rok, bo tuż przed rozpoczęciem studiów poznałam mojego chłopaka przy którym wszystko było dużo lepsze.
Po roku przeniosłam się na inną uczelnie i wtedy zaczął się koszmar...jedne głupie laboratoria, na których coś mi nie wychodziło sprawiły,że czułam się najgorszą debilką. Strasznie się bałam,że nie zaliczę tych zajęć, przez to wyrzucą mnie z uczelni, nigdy nie skończę studiów, i będę "przegrywem życiowym". Płakałam prawie non stop, przed każdymi zajęciami dostawałam napadów paniki, miałam same najczarniejsze scenariusze. Laboratoria jednak oczywiście zaliczyłam

Od tamtego czasu minęły 3 lata. Raz jest lepiej, raz gorzej. Przerobiłam już białaczkę, chłonniaka, raka jelita, trzustki, szyjki macicy, czerniaka, żołądka,płuc, kości, guza mózgu...Aktualnie jestem na etapie raka piersi. Wiąże się to oczywiście,że znacznym pogorszeniem samopoczucia - dlatego piszę. Bardzo często doświadczam uczucia derealizacji, mam zawroty głowy, stale śnieg i męty od 3 lat, wszelkie zaburzenia ze strony układu pokarmowego, bóle kręgosłupa, niesamowicie zesztywniałe mięśnie, senność, częste napady paniki,płaczu i lęku. Ale najgorsze jest wmawianie sobie raka...wiem,że to głupie, jestem świadoma,że wmawiam sobie 90% objawów,ale i tak nie umiem przestać myśleć,że zaraz umrę. Że zostało mi kilka miesięcy życia, że nie zdążę spełnić największego marzenia jakim jest zostanie mamą. A jeśli przeżyję to po chemioterapii zostanę bezpłodna....
Moje największe napady nerwicy zdarzają się w czasie kiedy mam stresujący okres. Głównie zbiega się to z sesją na uczelni, bo wtedy uczę się po kilkanaście godzin, siedzę sama całe dnie i "mam czas" na wsłuchiwanie się w swoje ciało i wyszukiwanie objawów. Jedyne co przynosi mi wtedy ulgę to obecność mojego chłopaka. To,że mogę mu się wygadać. Ale wiem,że jego też już to męczy. W końcu ile można słuchać kogoś kto co 3 dni ma inny nowotwór, do kogo nie docierają żadne racjonalne argumenty?
Dlatego chcę w końcu udać się do psychologa. Nie wiem tylko jak konkretnie się za to zabrać? Przeglądając forum widziałam, że pisaliście o różnych typach terapii. Chciałabym od razu wybrać taką, która daje największe szanse na pomoc sobie, bo oczywiście wszystko będzie sponsorowane z mojej "studenckiej kieszeni". Rodzice nic nie wiedzą o moich lękach, a jakby się dowiedzieli, że chcę iść do psychologa to popukali by się w głowę. Raz, na początku powiedziałam mamie,że nie radzę sobie ze stresem i chcę iść do psychologa. Nawrzeszczała tylko na mnie,że każdy tak ma, żebym nie wymyślała i wzięła się w garść....
Może trochę chaotycznie i o wielu rzeczach nie wspomniałam,ale i tak napisałam tak długi post,że nie wiem czy komuś będzie chciało się go czytać
