Wybrałem ten dział, ponieważ mam zdiagnozowane przez psychoterapeutę zaburzenie osobowości. Wolałbym nie wymieniać, jakie konkretnie, bo brzydzę się w ogóle wypowiadać czy pisać ten wyraz. Z terapii zrezygnowałem po kilku miesiącach, bo nie chciałem popaść w stricte kliniczną depresję. Fakt otrzymywania jakichś tam mizernych pieniędzy z pracy sprawia, że posiadam resztki szacunku do siebie - a zacząłem się bać utraty finansów...
Właśnie, szacunek.
W całej tej mojej gównianej mowie wewnętrznej najczęściej występuje i najbardziej odciska się przekonanie, iż nie zasługuję. Na poprawę sytuacji, na lepsze życie, na marzenia, na szczęście - słowem, na wszystko, co dobre. Fakt życiowej mizerii i braku perspektyw wymaga według mnie doznania kary, a nie nagrody, jaką byłaby poprawa. Muszę najpierw ultradosadnie odkupić grzech swojej półwarzywności, by móc w ogóle myśleć o osiąganiu wewnętrznego spokoju i pomyślności. Nie pomyśleliście, że może faktycznie nie wszyscy zasługują, a obecność na świecie niektórych osobników jest jedynie pomyłką przyrody? Jeśli życie niektórych to nieustający ciąg niepowodzeń, to może matka natura daje im w ten sposób do zrozumienia, by się usunęli i zrobili miejsce tym z Lepszego Świata, którzy nie muszą udawać, że zależy im na życiu i osiąganiu różnego rodzaju sukcesów? Tylko moim zdaniem pospolite, prymitywne, partyzanckie samobójstwo nie rozwiązuje sytuacji - za dużo żalu, może nawet smutku, u osób z najbliższego otoczenia Gorszego. Marzy mi się usankcjonowania prawnie i akceptowana społecznie eutanazja z powodu cierpienia psychicznego. Nie obrażajmy się, że nie każdy nadaje się do życia. Przyroda nie jest doskonała.
Podawajcie proszę Wasze przykłady dojmującego odczucia pt. "nie zasługuję" - jeśli z jakimiś durnymi teoriami a la ta powyżej, to tym lepiej
