Witam i JA
Nie wiem co mnie skłoniło, żeby tu napisać, ale piszę pewnie po to, żeby zrobiło mi się lepiej. Tak, tak właśnie czuję, że jak ktoś to przeczyta oprócz mnie to może zejdzie ze mnie odrobina ,,ciśnienia". Nie wiem od czego nawet zacząć - może od tego, że jestem młoda. Uważam, że za młoda, żeby przechodzić przez taki noaziwjmy to kryzys nerwicowy. Szkoda tylko, że ten kryzys trwa już lata. Oczywiście nie zawsze w takim samym nasileniem. Były momenty kiedy czułam się super. Zawsze należałam do osób, które łatwo się stresowały i przejmowały wszystkim. To chyba jest wpisane w moją naturę po prostu, że nie potrafię nabrać do niczego dystansu. Ale zanim zaczęła się nerwica to ten taki wewnętrzny stres i niepokój raczej działał na mnie pobudzająco - motywował mnie do podejmowania decyzji, do działania. Czyli odgrywał rolę pozytywną. Ale nadszedł czas kiedy miarka się przebrała i kiedy stres zaczął napędzać kolejny stres, a potem przerodził się w lęk. W ogóle to tak dużo chciałabym napisac, że nie wiem co mam pisać, od czego zacząć a na czym skończyć, bo moja historia jest tak dluga, że mimo tego, że chodzę na psychoterapię już rok czasu to nie opowiedziałam jeszcze tylu ważnych rzeczy mojemu psychoterapeucie, które wiem, że są ważne i które koniecznie chcę poruszyć. No tak więc na pewno ten post będzie chaotyczny - tzn ja już czuję że on jest chaotyczny i już mnie to stresuje, ze nie mogę napisać tego ładnie. Dobra to może tak w maxymalnym skrócie moja historia. 1. 14 lat nieszczęśliwe zakochanie, chlopak wyśmiał mnie, że jestem brzydka i jak mogłam sobie pomyśleć w ogóle, że ON mógłby zwrócić na mnie uwagę, potem jego ,,dziewczyna" zagroziła mi, że jak się od niego nie odczepię to coś mi zrobi. Popadłam w anoreksję, byłam 2 razy w szpitalu psychiatrycznym raz miesiąc, bo stworzyłam dobre pozory i po dwóch miesiącach znowu tam trafiłam tym razem już na 8 miesięcy (nie będę tego tutaj opisywać, bo to był istny koszmar, horror, jedno z najgorszych wspomnień ever). Potem powróciła jakaś taka pseudo normalność o ile normalnym nazwać można bycie pilnowanym przez rodziców przez całe liceum i bycie pod ścisłym rygorme i nadzorem lekarza. Ale co tu duzo mówić - było LEPIEJ niż za kratami w szpitalu, leżać w łóżku 24/h nie mogąc wyjść na zewnątrz przez 6 miesięcy i przebywając z innymi chorymi psychicznie. Potem nieudana próba dostania się na studia - gap year, oczywiście jako dziecko niezdarne 12 miesięcy przesiedziane na kupie w domu. Prawie brak kontaktu z rówieśnikami, świat książek i nuda. Ale dalej było to lepsze niż za kratami w szpitalu. Potem studia - co prawda nie te wymarzone (bo zabrakło, uwaga uwaga 1 pkt hahahha - tak za mało porażek w życiu

) ale pierwszy rok to chyba taki skok ku normalności. Wyrwanie się spod tej kontroli, sama decydowałam co kiedy, ile gdzie, z kim. Wtedy mogę powiedzieć, że było naprawdę normalnie. No ale nie całkiem, bo nadal miałam problem z jedzeniem. Potem było już tylko gorzej - ogrom nauki na studiach. Pon-pt sobota niedziela - nauka, znajomi imprezują - ja się uczę. I to wieczne poczucie, że się przegrywa swoją młodość, ale jednocześnie nie potrafi zrobić się nic, aby to zmienić (mogłam przecież zmienić studia

). Jakby tego było mało na uczelni atmosfera do banii, nikt nie chce nawet wyjść do kina razem, na piwo, do teatru gdziekolwiek. Nikt nie ma czasu, każdy zajęty. Przed drugim rokiem w wakacje jak co roku spędzone w domu nic nie robiąc przez 3 miesiące strasznie się stresowałam jak to dalej będzie, czy sobie poradzę itd. Oczywiście wylądowałam w szpitalu - nerwobóle serca. Potem w trakcie roku akadmeickiego ciągle tylko gorzej - napięciowe bóle głowy, takie że nie szło wytrzymać, wizyty od lekarza do lekarza, rtg, rezonansy, zeby wykluczyć guza mózgu (wiadomo bo chyba większość nerwicowców ten temat przerabiała). W miedzyczasie kolejne nieszcześliwe zakochanie, tym razem ze strachu przed uczuciem do chłopaka, który zaczął się mną interesować, który mnie gdzieś tam zaprosił i w którym ja też byłam zakochana oczywiście zrobiłam unik. A potem kolejny rok czasu drżałam na sam jego widok, nie mogłam przestać o tym myśleć, ani też nic z tym zrobić. Na 3 roku to już nie wiem co to było nerwica, depresja, zaburzenia obsesyjno-komplusywne (napady jedzenia w stresie, które niestety ale nękają mnie do dziś i może to nadal mój największy problem). A i zapomniałabym dodać - bezsenność. Boże Jedyny nie potrafię zliczyć tych nieprzespanych nocy ilości Zolpidemu, i innych nasennych, po których i tak często nie mogłam zasnąć, bo byłam tak znerwicowana. I tutaj też pierwsza wizyta u psychiatry - on stwierdził depresję - może dlatego, że tak mu to opisałam niezdarnie i dlatego, że moja wizyta trwała max 10 minut. Sertralina - ale po niej bezsenność jeszcze gorsza. Odstawiłam męczyłam się dalej. Aha zapomniałam dodać, że moi rodzice znajomi, przyjeciele nikt o niczym nie wie, nikt nawet sie nie domyśla, że coś jest nie tak. 4 rok - to chyba największy koszmar jaki przeżyłam. Był to najcięższy zdecydowanie rok na moich studiach - wykańczalnia umysłu. Wtedy miałam wrażenie, ze już zwariowałam. Nie potrafię opisać co się ze mną działo - ale miałam napady tachykardii kilka razy, czasem się dziwię, że to przeżyłam. Oczywiście wzbraniałam się nawet wtedy żeby isc do psychiatry po leki. Nawet mając tętno 120 i słysząc ciagle tylko dudnienie swojego serca i płacząc jednocześnie nie mogłam tego zrobić. Ale w końcu nadszeł dzień, że nie wytrzymałam - zdałam sobie sprawę, że coś sobie zrobię, bo już tego nie wytrzymam - i tu wizyty u psychiatry co dwa tygodnie średnio - co chwilę zmiana leków. Na początku lekarz miał problem, żeby ustalić co mi w ogóle jest. W końcu stwierdził że mam CHAD - bo miałam takie okresy pobudzenia, że nie potrafiłam zahamować słowotoku, zachowywałam się jak w jakimś transie. Moi znajomi się dziwili co mi się dzieje, że mam tyle energii i że nie potrafię niczego spokojnie. A za chwilę jakiś dół, depresj,a wicie się po podłodze, wycie z bezsilności. Lekarz przepisał mi Depakine - ale znaim zaczełam to brać minęło 1,5 miesiąca tak się bałam połknąć tabletkę (bo wyobraziłam sobie cały cykl mechanizmu jej działania, zwolnienia akcji serca i śmierć). Po 2 tygodniach czułam różnicę - rzeczywiście coś tam zaczęło mi to pomagać - nie wiem czy rzeczywiście, czy po prostu ja zaczęłam w to wierzyć, że w końcu kiedyś musi się zacząć poprawiać, bo ileż można. Dopiero wtedy powiedziałam rodzicom - tzn nawet nie ja bo ja nawet nie mam kontaktu dobrego z rodzicami, nie wiedzą o mnie prawie nic - zrobiła to za mnie moja przyjaciołka, a to dlatego, ze potrzebowałam pieniędzy - na lekarza, leki itd. W ogóle chyba nie muszę mówić o tym jak bardzo stresujące było dla mnie życie ze świadomością, że muszę na wszytskim oszczędzać, zeby mnie było stać wykupić sobie jakiś tam uspokajacz. jakieś 20 gr na wodzie do picia miało znaczenie i do tej pory mam na tym punkcie obsesję. Dostaję nerwicy i czuję lęk jak jestem w sklepie. Na nic nie umiem się zdecydować. Muszę wszystko przeliczyć, czy nie wydam za dużo, czy na pewno jest mi to potrzebne. Ogólnie każde wyjście do sklepu jest dla mnie męczarnią. Często cofam się po 50 razy, potrafię robić 1,5h drobne zakupy w sklepie. Ciągle wydaje mi się, że zaraz zemdleję, że ludzie się na mnie dziwnie patrzą. Tak samo na ulicy - przejmują się każdą osobą, która na mnie spojrzy. Mam ciągle spięte mięsnie w każdej partii ciała. Nawet jak rozmawiam ze swoją przyjaciółką mi się to zdarza częściej niż w 80% naszych rozmów. Nie wiem czy jest coś co mnie nie stresuje. Próbowałam pójść w stronę hobby jakiegoś - zawsze lubiłam taniec - ale co z tego, jak na kursie tańca moje serce tak mi waliło i tak się pociłam że aż mi było wstyd. To też mnie stresowało. Potrafię ogladać film i być zestresowana. Nawet w sytuacjach kiedy mi nic nie zagraża czuję lęk. Mam wrażenie, że rzeczy których się obawiam jest coraz więcej. Chodzę od roku na psychoterapie w nurcie psychonynamiczno-analitycznym. I w sumie nie wiem co tam robię - mam wrażenie że ta terapia nic mi nie daje. Owszem tak po 3 miesiącach mialam jakiś taki dziwnie dobry okres - bywały dnie, że np. na godzinę potrafiłam się calkiem zrelaksować, zapomnieć o wszystkim. Czasem szłam ulicą i śmiałam się sama do siebie, po prostu byłam zadowlona przez pewien moment. Ale minął kolejny miesiąc i znowu jakiś taki martwy punkt - mam wrażenie, że idę tam i opwiadam jej to samo co przyjaciołce przez telefon, a że w tym tygodniu robiłam to czy tamto. I to wydaje mi się być bez sensu - tym bardziej, że za to płacę. Mam straszną gonitwę myśli, nie potrafię się na niczym skupić. Jedna myśl, wyprzedza drugą, już czasem nie nadąrzam za ich ,,programowaniem" w mózgu. Mam wrażenie często, że jestem robotem, że widzę wszystko przez mgłę, ktoś coś do mnie mówi, a mnie nie ma. No to tak w skrócie moja historia. Na razie nie wiem co mam robić, nie umiem podjać żadnej decyzji, przeraża mnie moja przyszłość, w ogóle jej nie widzę.
-- 19 lutego 2017, o 21:30 --
Aha zapomniałam dodać - mój psycho dalej leczy mnie jak CHAD-owca, ale zmienił mi się lekarz i mam wrażenie, że ten nie ogarnia. Bo wg mnie mam nerwicę. Ale ten mój lekarz potrafi się śmiać jak mu coś mówię - co oczywiście mnie strasznie flustruje, bo jak tak można i każe mi być cierpliwą.
-- 20 lutego 2017, o 10:01 --
I jeszcze jedno - też tyle razy się zakochiwaliście? Ja robię to ciągle. Ale nikomu i tak nie jestem w stanie zaufać, ani się przed nim otworzyć. Nigdy nawet nie pozwalam się dotknąć. Ale co dziwne ciągle kogoś spotykam, ktoś przypadkiem zaprasza mnie na jakąś kawę, z kimś dłużej utrzymuję znajomość i potem jak się okazuje że ta osoba chce czegoś więcej to ja już uciekam. I wogóle takie moje osobiste spostrzenienie, bo naprawdę nie co we mnie jest takiego (bo nie uważam, zebym była nawet ładna, czy miała jakąś interesującą osobowość), że jakiś facet od czasu do czasu zupełnie niespodziewanie wyjdzie z jakąś inicjatywą spotkania - faceci ludzią chyba takie bezbronne neurotyczki. Chyba tylko dlatego, że czują się nich tacy silni i mają świadomość że taka osoba ich nigdy nie pokona. Nie wiem też tak myślicie? czy to moja kolejna obsesja?