Wiem, że temat się trochę przewijał na forum, ale nie znalazłam chyba posta, gdzie ktoś miałby aż tak długie "zatrzymania" serca (3 sekundy).
Czy też mieawacie arytmię czysto nerwicową? Nie mówię o samej tachykardii, szybkim pulsie, tylko zatrzymywaniu się serca. Miałam już około 5 takich epizodów w ciągu ostatniego tygodnia. Serce zaczyna bić nieregularnie, potrafi zatrzymać się nawet na 3 sekundy, by potem bić ze zdwojoną siła. Podczas takiego napadu te "zatrzymania" zdarzają się nawet 2 razy na minutę... Nie trwa to jakoś bardzo długo, całościowo może 15 min, towarzyszą temu duszności, lęk, osłabienie, potliwość. Ja nie mam pojęcia jak to odróżnić od napadow paniki, mam przypuszczenia, że sama to sobie nakręciłam, ale żeby aż tak serce wariowało przez samą nerwicę? Czy to możliwe?
Wszystko zaczęło się miesiąc temu. Dostałam zawrotów głowy na zakupach, ale starałam się je ignorować. Aż w końcu dostałam największego zawrotu, uczucie, że zaraz zemdleje, oblał mnie zimny pot. Wtedy miałam po prostu sam skok tętna, bez zatrzymywań i potykań. Wróciłam do domu, położyłam się, było mi duszno, bałam się, że umieram, przypomniało mi się, że uderzyłam się w głowę miesiac wczesniej i oczywiscie wizja, ze mam tetniaka, zaczęłam się hiperwentylować, sprawdziłam pulsoksymetrem tętno i jak zobaczyłam 140 to sie przeraziłam, że aż urosło do 180

Po tamtej akcji nerwica szalała w najlepsze i robiła ze mną co chciała. Skoki pulsu, drętwienia twarzy, duszności i cała plejada objawów. Poszlam na badania (tsh, glukoza, sod, potas - wszystko w normie). Na kilka dni byl spokoj, ale ta glukoza w dniu napadu nie dawala mi spokoju. Zaczelam sie tak nakrecac na cukrzyce, ze kupilam glukometr. Zrobilam kilka pomiarow - bylo ok. Wiec dalam sobie spokoj, ale nadal balam sie jesc rzeczy z wysokim IG. Poszlam do restauracji, w zupie bylo puree - balam sie, ze sytuacja sie powtorzy, ze dostane napadu, bo to ma wysoki ig. Oczywiscie po zjedzeniu dostalam tachykardii - uspokoilam ja dopiero hydroksyzyna. I jakos ta cukrzycowa mania mi odpuscila, przerzucilo sie na serce... Dodam, ze bylam wtedy troche podziebiona, mialam lekkie dusznosci (ale takie chorobowe), bol gardla, bol glowy. Odpoczelam kilka dni, zeby sie nie rozlozyc.
Poza skokami tetna, zawrotami glowy (nie byly raczej od siebie zalezne), dusznosciami, potliwoscia, to nic mi sie nie dzialo. Zawroty glowy oczywiscie silniejsze poza domem, derealizacja poza domem. Zaczelam sie bac wychodzic z domu. Spotykac ze znajomymi. W miesiac z towarzyskiej osoby zamienilam sie w starsza pania. Ale do meritum. Serce nie dawalo mi spokoju. Do kardiologa juz bylam umowiona, mialam pojsc dzien wczesniej na EKG do tej samej przychodni. Mam tam kawalek drogi, troche sie balam, ale mial mnie zawiezc chlopak. Pech chcial, ze kilka godzin wczesniej zmeczylam sie nagle przy sprzataniu, uderzenie goraca, skok pulsu - okazalo sie, że dostalam okres. Wzielam nospe, ale nie bralam hydroksyzyny, zeby jakos nie wplynela na ten wynik EKG. Napilam sie wody i probowalam uspokoic. I wtedy, kiedy wydawalo mi sie, ze tachykardia ustepuje, poczulam te "zatrzymywania sie" serca. Pierwszy raz w zyciu poczulam cos takiego. Oczywiscie znowu myslalam, ze mam zawal. Dodatkowo nakrecone panika dusznosci etc. Znowu zadzwonilam na pogotowie

Oczywiscie jak juz przyjechali, to wszystko sie unormowalo, nie bylo potykan, czulam sie duzo lepiej, ekg w normie, cisnienie chyba tez. Uparli sie, ze zabiora mnie na SOR dla swietego spokoju, chociaz od poczatku sugerowali nerwice. Dojechalam tam z nimi, ale że był już wieczór i kolejka długa, to uznalam, ze wypisze sie na wlasne żądanie, bo przepadnie mi wizyta u kardiologa (za pierwszym razem spędziłam tam 12 h, a ludzi było dużo mniej).
Chlopak odebral mnie z soru i zrzucil na mnie duza bombe, że między nami się nie uklada, ze jest slabo etc. Nagle moje sercowe wybryki albo ustapily, albo odwrocilam od nich na tyle mocno uwage koncentrujac sie na tym problemie. Skonczylo sie na placzu i wymianie zdan. Wczesniej najbardziej cisnelo mnie to, ze nie czulam od niego wsparcia i musialam troche ukrywac swoje problemy. Mieszkamy razem, ale nie czulam zrozumienia, czulam presje, zeby wziac sie w garsc, wiec do jego powrotu z pracy (ja pracuje zdalnie) staralam sie byc w jak najlepszej formie i zapomniec o nerwicy. Z roznym skutkiem. On odsunal sie ode mnie od czasu pierwszej akcji na sorze i to mnie mocno gniotlo. Poza tym tez obwinialam siebie za to, ze jestem taka słaba. Myslalam, ze skonczy sie na rozstaniu, ale wyszlo na to, ze on mial duze poczucie winy, ze nie potrafil mnie wesprzec i zasugerowali mu to chyba ratownicy z soru jak bylam w lazience. Stwierdzil, ze jak powiedzial co mu lezalo na zoladku, to od razu poczul sie lepiej i wszystko bralo sie z wyrzutow sumienia i obwiniania samego siebie. Od tamtej pory bardzo mnie wspiera i jest ze mna.
Do momentu, kiedy nie zaczelam sie szykowac do kardiologa, czulam sie ok, serce nie wariowalo. Jak sie ogarnialam zaczela sie znowu jazda (stresowalo mnie wyjscie, balam sie, ze sie spoznie, balam sie podrozy autobusem). Ale staralam sie uspokoic, jakos to zniesc. Puscilo. Dojechalam do przychodni. Na EKG oczywiscie czulam sie dobrze. Czekajac w kolejce do kardiologa z wynikami EKG zaczelo sie znowu. 4 potknięcia, lęk, a ja byłam cała spocona. W trakcie wizyty powiedzialam, ze w tym momencie czuje te potykania, te przerwy. Osluchal mnie - stwierdzil, ze faktycznie, tez to slyszy. Stwierdzil czestoskurcz, ekstasystolie. Przepisal lek na uzupelnienie potasu i magnezu i betabloker + skierowanie na echo i holter. W miedzyczasie rzucil cos o ablacji, o tym, ze to moze byc niebezpieczne, ze mozna stracic przytomnosc, ze trzeba znalezc przyczyne. Mnie to zalamalo, siedzialam tam jak na szpilkach, a serce wariowalo. Myslalam, ze tam umre. EKG sprzed 20 min bylo oczywiscie dobre, ale wtedy nie czulam potykań. Po wyjsciu dostalam takiego ataku potykania i chyba paniki, ze słaniałam się na parkingu. Obok byla apteka, wykupilam te leki, zażyłam, po jakims czasie sie uspokoilam i potkniecia przeszly. Ale nigdy wczesniej ani pozniej nie byly tak intensywne jak po wyjsciu od tego kardio. Nie chwalilam mu sie, ze mam swoje przygody z nerwica, ale dopytywalam czy istnieje mozliwosc, ze to ze stresu. Mimo, ze powiedzial, ze tak, to mi to nie wystarczylo, bo nadal uslyszalam slowa "ablacja" i "niebezpieczne".
Moj potencjalny teść ma zaburzenia rytmu serca, nie zna przyczyny, ale echo i ekg zawsze w porzadku. Akurat po tym lekarzu pojechalismy do rodzicow chlopaka na weekend. W sobote nie wzielam betablokera, tylko sam sod i potas, caly dzien czulam sie dobrze, dopiero wieczorem na spotkaniu rodzinnym w szerokim gronie poczulam dziwny scisk w klatce i chyba kilka potykan. Czulam sie okropnie. Wzielam lek na uspokojenie, betabloker, przeszlo. Czasami mam wrazenie, ze to przechodzi szybciej samo zanim zaczyna dzialac betabloker. Na drugi dzien czulam sie okropnie, wypompowana z sil. Nie mialam apetytu. Caly dzien zle sie czulam, niewiele jadlam, co chwile sie pocilam, ale serce chodzilo sobie powoli. Do tego moj tesc zaczal mnie straszyc zakrzepami, ze mam brac wiecej leku, ze mam isc do kardio po leki rozrzedzajace krew... i zaczela sie jazda - dusznosci, kolotania, skok cisnienia, oslabienie, potliwosc. Raz na cisnieniomierzu byly znaczki artymii, za druim razem nie. Nie bylo typowych potykan, ale tachykardia. Wzielam druga tabletke, bo lekarz powiedzial, ze moge brac dodatkowa dawke jak mnie chwyci. W drodze powrotnej przezylam chyba 10 zawalow i udarow. Oczywiscie byly to ataki paniki przez to, czego nasluchalam sie od szanownego tescia. Musialam wziac zwolnienie na kilka dni, bo nie bylam w stanie funkcjonowac.
Poszlam do drugiego kardio, on z kolei troche mnie uspokoil, powiedzial, ze mozliwe, ze nerwica, ale mam brac betabloker, zeby sie nie meczyc i to serce uspokoic. Mowilam mu o migotaniach przedsionkow mojego tescia, to powiedzial, ze mam o tym zapomniec, bo to choroba ludzi po 70tce. Brac sobie hydroksyzyne przy wiekszym napieciu, uspokoic nerwy, brac betabloker na razie przez miesiac i potem zobaczymy, a ze ta moja dawka jest bardzo malutka. Kamien spadl mi z serca, doslownie. Poczulam duza ulge.
Niestety wczoraj znowu wielki kryzys... dostalam ataku na wyjsciu ze znajomymi. Oczywiscie balam sie, ze atak jakis nastapi i troche nei chcialam isc. Potykania serca byly duze, od razu po przywitaniu sie ze znajomymi scisnelo mnie w sercu i wtedy poczulam kolotania i "zatrzymywania". Były prawie tak samo intensywne jak te, kiedy wyszlam od pierwszego kardiologa. Na szczescie bylam blisko domu, cofnelam sie po betabloker, hydro. Wrocilam do znajomych i po jakims czasie przeszlo.
Teraz znowu mam kryzys i boje sie, ze to jednak chore serce. Czekam na echo, dzisiaj ide na holter, ale to czekanie mnie wykancza

Wiem, ze ludzie cierpia na naprawde powazne choroby, u mnie nadal nic niewiadomo tak naprawde. Ale mysl o tym, ze serce mam niesprawne i problem jest organiczny jest nie do zniesienia. Okropnie sie tego boje...Zyje jak zombiak od prawie miesiaca.

Na nerwicę lękową zaczęłam chorować już w podstawówce, ale przez lata żyłam sama ze swoim utrapinienem. Od 6 lat mialam wzgledny spokoj. Bylam na terapii. Jakos poszlo. Zdarzaly sie sporadczyne ataki paniki czy nocne wybudzenia z lękiem, uczuciem duszności i szybkim tętnem, zazwyczaj w stresowym momencie zycia. Ale takich przygod z sercem wczesniej nie bylo. Ale tez nigdy tak bardzo nie balam sie, ze mam problem sercowy.
Czy to mozlwie, zeby w tydzien rozwinela mi sie taka arytmia? Czy to mozliwe, ze to nerwica?